Notka miała być optymistyczna i miała zawierać raczej wiele postulatów, które mogłyby przyświecać przyszłym trendom rozwoju sektora. Moje czasowe grzechy zaniechania, zgłębiania sektorowych postępów, sprawiły, że odczuwałam spory dyskomfort „przedpowrotowy”. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w Polsce, jak w telenoweli, bez większej straty można pominąć kilka odcinków, wrócić, a nawet zacząć pisać to samo, z tym samym zapałem i z tymi samymi nadziejami. I tak właściwie nie wiem, czy jestem zaskoczona pozytywnie, czy negatywnie. Z egoistycznego punktu widzenia, to nawet dobrze. Może szybko uda się nadrobić własne zapóźnienia, ale obiektywnie, skłania to raczej do smutnych refleksji. Miałam nie pisać o tych dawnych ‘złych praktykach’, ale okazuje się, że błędom jakie się popełnia, towarzyszy ta sama beztroska i bezrefleksyjność.
Nie chodzi mi tu o same odnawialne, ale szerzej pojęty sposób gospodarowania narodowymi dobrami.
Więc może jednak napiętnować trzeba? Może trzeba bić w dzwony? Może trzeba przywdziewać się w mundur złej belfrzycy zawiedzionej postawą krnąbrnych ‘jasiów’ i ‘małgoś’.
Jeszcze z moich wielkoenergetycznych praktyk, pamiętam okres, kiedy pracowałam jako koordynator zleceń produkcji przemysłowej. Głównym zleceniodawcą byli Duńczycy, a nasza firma realizowała te zlecenia w jednej z terenowych jednostek. Głównym 'nadzorcom'/dyrektorem ustanowiono tam młodego człowieka, który towarzysko był istnym ‘lwem salonowym’, natomiast jeśli chodzi o rzetelność, pozostawiał wiele do życzenia.
W każdym razie, żeby nie prawić długo i nudno, uprawiał coś w rodzaju energetyczno-wykonawczego fristajla. Improwizacja w pełnym zakresie. Doprowadzał tą postawą do palpitacji serca i okresowych neuroz zarówno mnie, Duńczyka, jak również pewnego eksportera, który z natury, był ostoją stoicyzmu i powściągliwości.
Dlaczego przytaczam tu ten przykład narażając się na opinię ‘niekoleżeńskiej donosicielki przemysłowej’.
Otóż dlatego drodzy Państwo, że będzie to doskonałe kompendium wiedzy na temat pewnego mechanizmu, z uporem maniaka powielanego na wszelkich możliwych szczeblach i we wszystkich możliwych strukturach, rozmaitych przedsiębiorstw. Od takich bardzo, bardzo mikro, do takich bardzo, bardzo makro.
Załóżmy, że bohaterów tego dramatu jest czterech: Duńczyk, Dyrektor, Eksporter i ja.
Moje przedsiębiorstwo od lat marzy o wielkich zleceniach, wielkich przedsięwzięciach, no w każdym razie o wszystkim, co jest „Mega”. Prezes, ogarnięty restrukturyzacyjnym duchem stawia na pracowników młodych, za co obrażają się pracownicy starzy, wydzielają się, kształtują w odrębną spółkę i odchodzą jako konkurencja. Młodzi pracownicy, nie mając się od kogo uczyć, uczą się metodą prób i błędów, tudzież uczą się na ‘eksperckich szkoleniach’ jak ruszać rękami i nogami, żeby wszyscy wiedzieli, że są kompetentni, poważni, odpowiedzialni i fajni. Na co dzień, raczej chodzą po korytarzach, zdekoncentrowani, z dużą ilością segregatorów pod pachą, próbując pojąć: „o co chodzi” i zastanawiając się, jak sprawić, żeby po wdrożeniu ISO, trzy działy nie dublowało swojej pracy, czyniąc z siebie wzajem, nienawistną konkurencję.
No i teraz nadciąga ‘wielkie zlecenie’, które załóżmy, na jakichś bardzo zagranicznych targach wydeptaliśmy (przyjmijmy Unijno-Europejskich), na miliardy, a może nawet sekstyliony EURO. No i teraz wszystkich ogarnia ‘wściekła panika’, bo zjedlibyśmy, ale nie ma zębów. Młodzi jeszcze za młodzi na taka odpowiedzialność, a starzy są obrażoną konkurencją. Tak więc trzeba znaleźć kogoś, kto udźwignie sprawę kapitałowo, a później będzie o nas pamiętał. Ktoś taki się znajduje, bierze, ale dzieli po swojemu. Sobie zostawia najsmakowitsze kąski, a nam zostawia resztę. Robi tak, nie dlatego, że jest zły i niesprawiedliwy, ale dlatego, że realnie ocenia nasze możliwości (w ramach „restrukturyzacji” nie zdążyliśmy udoskonalić parku maszynowego i udoskonalić technologii (ale co tam! ważne, że umiemy ruszać tymi rękami i nogami…) więc zostają nam do roboty te ‘ogony’). Czyli mamy jeszcze dodatkową postać dramatu: Generalnego Wykonawcę.
Tu następuje krótka przerwa, bo należy odbyć kilka bankietów, na których będziemy wyznawać sobie miłość, wierność, uczciwość oraz ‘biznesowy fair play’. No i bardzo dobrze, stosunki międzyludzkie ważna rzecz! Kiedy już ochłoniemy po salonowych pląsach, trzeba się zastanowić jak zadanie wykonać. I tu następują drastyczne sceny dramatu, bo okazuje się, że ktoś kto czytał dokumentację przetargową pominął kilka ważnych kwestii, i tak do końca, to nie wszystko jesteśmy w stanie zrobić u siebie. A właściwie, to może i nawet byśmy wykonali, ale w ramach ‘restrukturyzacji’ tak wiele się zmieniło, że możemy zrobić pozycje od 1 do 5, a resztę trzeba podzlecić. Właściwie czemu również nie mielibyśmy się poczuć dobrze jako czyjś zleceniodawca?
Wróćmy jednak do naszego dyrektora, do naszej jednostki terenowej. Dyrektor dopiero przyjęty, więc ambitnie przystąpi do dzieła – pomyślałam. Zlecenie poszło na zakład, czas mija. Ja jako koordynator, kreślę jakieś harmonogramy według zleceń, robię słupki, rysuję wykresy, planuję, przewiduję. Zastanawiam się, niepokoję. Pytam, dzwonię, dzwonię i pytam.
- Tak, wszystko fantastycznie mówi dyrektor, jak z płatka, mówi. Mamy tu drobne trudności, ale panuję nad tematem. „Znów pytam, znów błądzę, drepcę we mgle”… prawie jak w piosence Maryli Rodowicz…. Faksujemy, rozmawiamy…
Nieubłaganie nadciąga termin pierwszej kontrolnej wizyty. Wreszcie nadchodzi TEN dzień, zbieramy się w pełnym składzie: Duńczyk, Eksporter i ja. Ja z dokumentami, eksporter z dokumentami, Duńczyk…
I tu Proszę Państwa, musimy się zatrzymać. Duńczyk prosto z Danii, samolotem, później z lotniska wynajętym samochodem, który w rezultacie był naszym wspólnym samochodem służbowym, przybywał punktualnie o czasie w precyzyjnie ustalone miejsce.
Dzięki Bogu pomyślałam, bo właściwie to mnie wypadałoby ten samochód załatwić, a przecież upozycjonowano mnie natenczas w firmie na stanowisku referento-specjalisty, który miał nadzorować Dyrektora. Nie muszę chyba mówić, że to bardzo niezręczna sytuacja.
(Znaczy się, ja pierwej myślałam, że nadzorować zlecenie, ale szybko okazało się, że dyrektor jest „jak dziecko” i właściwie to jego trzeba było nadzorować.) W każdym razie, jako ten referent, w firmowej kolejce po samochód służbowy byłam ‘nikim’, natomiast miałam mieć dobre samopoczucie i zapał, wynikający z możliwości „pokontrolowania sobie” – tak to później odczytałam.
Duńczyk musiał mieć samochód, bo w przeciwieństwie do naszych ‘segregatorków’, on posiadał dwie wielkie walizy dokumentacji, tak więc trzeba to było czymś wieźć.
Oprócz dwóch waliz dokumentacji, była jeszcze waliza ze służbowym strojem, bo na zakładzie przemysłowym, Duńczyk, z eleganckiego pana w dobrze skrojonym garniturze, szybko przedzierzgał się w prawdziwego montażowego rekina, w pięknym, połyskującym i sprawiającym wrażenie aerodynamicznego, kostiumie.
Wizytacje na zakładzie zazwyczaj przybierały formę thrillera. Doprawdy nie wiadomo było co się może zdarzyć, a właściwie jako dogmat można było przyjąć, że wszystko się może zdarzyć. Poszukiwania napoczętych w realizacji zleceń, przebieżki między halą jeden, halą dwa, halą trzy, piaskarnią, malarnią, znów piaskarnią.
„Poszukiwanego zlecenia nie stwierdzono.” Jeszcze raz!
Duńczyk coraz bardziej purpurowy. Stoik stoi, ja wzrokiem ciskam dyskretnie pioruny w dyrektora. Tu następuje kilka scen: „Dyrektor poszukujący elementów konstrukcji”, ”Dyrektor poszukujący pierzchających w popłochu swoich pracowników”, „Dyrektor odpowiadający na pytanie: dlaczego pozwala pracownikom piaskować bez masek?” – żeby nie było wątpliwości, odpowiadający, że: „Niczego nie może im zrobić”. „Ja, ciskająca segregatorem”, „Ja, ciskająca kluczami”, „Duńczyk się śmiejący”, „Ja śmiejąca się przez łzy”, „Stoik, stojący, przygryzający wargi i przestępujący z nogi na nogę”.
- O zaraz, tam pod ścianą coś leży – mówi rozbrajająco wyluzowany i chyba najlepiej z nas znoszący tę sytuację dyrektor.
Istotnie pod ścianą, osłonięty rzadkim krzewiem, leżał sobie spokojnie stos, podrdzewiałych już teowników, a za nimi ceowników, które w drodze między piaskarnią i malarnią, ząb czasu na tyle dotkliwie nadgryzł, że czynność piaskowania bezwzględnie należało powtórzyć. Dodam tylko, że była to część zlecenia, która miała być już gotowa do przyjęcia, spakowania i wysłania statkiem daleko hen…
(tu Duńczyk podpowiada : „a nade wszystko do zafakturowania” )
Duńczyk posiniał, żyły wystąpiły mu na skronie, ale nic się na to nie odezwał. Zachowując pozory stoickiego spokoju zaczął wyjmować z walizy dokumentację, żeby sprawdzić poprawność wykonania. Sprawdzał bardzo długo i bardzo dokładnie. Dyrektorowi przy naszej pomocy, udawało się w tym czasie odnajdywać pozostałe zlecenia. Po każdym takim odkryciu, raczył nas serią zabawnych anegdot, lub też rzucał jakąś filozoficzną refleksję w rodzaju : ‘gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy’, lub też, ‘nie czas żałować róż, gdy płoną lasy’. Duńczyk, udawał, że nie słyszy, Stoik milczał i wznosił oczy ku niebu, we mnie się gotowało, a w myślach przepowiadałam sobie formułki „co to ja powiem jak wpadnę do zarządczej dyrekcji”. Znaczy, ja tu nie uwypuklam ‘wszystkiego’ bo i to co piszę to już zbyt wiele, no ale to ciągle z miłości do ojczyzny… Opamiętajcie się, nie idźcie tą drogą!
Tych zleceń było dużo, monitowania, deptania jako pośrednik między zarządem i wszystkimi ‘derektorami’, zawsze wychodziło na to, że najlepiej jakbym tam pojechała i sama wszystko zrobiła, i najlepiej żebym nie chciała podwyżki :) czyli za tysiąc złotych.
A jak piszę, zleceń było dużo, a zima sroga, więc po którymś razie, po całym dniu odgrzebywania zleceń spod śniegu i świecenia oczyma za zarząd, za robotników, za przemiany ustrojowe, za mentalność, za system, kiedy już na twarzy ślady wyczerpania były widoczne, pomyślałam, no niech to szlag!
Gdy po tych śnieżnych przygodach, ciemną już nocą weszliśmy do biura, żeby Duńczyk sporządził raport (jemu się nie spieszyło, bo nudziło mu się samemu w hotelu, więc wychowawczo trzymał nas na tym zakładzie złośliwie i niejako w odwecie - co w pewnym sensie rozumiem) Dyrektor wziął mnie dyskretnie za ramię, wyciągnął na zaplecze i odzywa się w te słowa: „Pani się tak nie spala, Pani Iwono, zakład jest przeznaczony do likwidacji - to co ja się mam tu rzucać i fechtować ?” Tu, żeby mnie jeszcze dobić nastąpił telefon z domu w tonacji: „gdzie ja się po nocy szlajam i czy mi zapłacą nadgodziny?”, więc zgodnie ze wszystkimi prawami Murphiego, w drodze powrotnej, (kilkadziesiąt kilometrów) gapiąc się w migające stroboskopowo, mijane drzewa :) przypomniało mi się, że miałam jeszcze na jutro poprawić artykuł ‘na uczelnię’, na co Duńczyk zaproponował, że jest po drodze świetna restauracja i on zaprasza na kolację. Podczas kolacji i miłej konwersacji (w tle tykający zegarek) Duńczyk, zapytał mnie ze współczuciem w oczach: „Jak ja to znoszę?” A ja po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam co powiedzieć. Jeszcze zapytał, czy nie myślałam o pracy za granicą, że „jest normalniej” – nie chciałam mu wierzyć, żeby się dodatkowo nie dołować :).
Drogi RZĄDZIE nie zabijajcie w młodzieży zapału :)